Tytus Hołdys
Amerykańskie Piękno
Moja przygoda z kolekcjonowaniem muzyki filmowej wydawanej na płytach winylowych jest na stałe połączona z pewnymi konkretnymi, muzyczno-filmowymi wspomnieniami, które na stałe wryły się do mojej podświadomości. Konkretne seanse i momenty, w których znikąd zaatakowały tak ukochane później kompozycje.

Film “American Beauty” w reżyserii Sama Mendesa z 1999 roku obejrzałem na dużym ekranie po raz pierwszy w nieistniejącym już multipleksie mieszczącym się swego czasu na warszawskim Mokotowie. Budynek ten wyrósł na zgliszczach innego kultowego kina stolicy, czyli słynnej “Moskwy” - możecie ją kojarzyć z pamiętnego zdjęcia zrobionego przez wybitnego fotografa Chrisa Niedenthala w grudniu 1981 r., tuż po wprowadzeniu w Polsce stanu wojennego (na budynku wisiał ogromny plakat reklamujący "Czas Apokalipsy" Coppoli, a na pierwszym planie stał wojskowy transportera opancerzony w towarzystwie grupki milicjantów).
Ten późniejszy komercyjny moloch (należący do nieistniejącej dziś sieci Silver Screen) przyniósł ze sobą powiew zachodu. Dźwięk otaczający widzów z niemal każdej strony, wygodniejsze fotele i ekskluzywne sale... W jednej z nich można było nawet zamówić do projekcji obiad oraz wino. I niestety - a musicie mi tutaj uwierzyć na słowo - kompletnie tegoż faktu nieświadomi do takiej wykwintnej sali trafiliśmy całą rodziną na seans "American Beauty". Trudno chyba o gorszy rodzaj premierowego doświadczenia produkcji, która w tak wielu swoich fragmentach jest właśnie manifestem przeciwko sztucznemu blichtrowi i pogoni za przysłowiowym króliczkiem. Być może właśnie z powodu takich, a nie innych warunków nie poczułem do filmu Mendesa z początku żadnej mięty, a być może było to spowodowane również tym, że w dniu projekcji miałem ledwie 14 lat i najzwyczajniej w świecie niewiele z tego genialnego filmu wtedy zrozumiałem.
Kiedy kilka lat później powróciłem do niego u siebie w domu w warunkach zdecydowanie bardziej spokojniejszych i jednak życiowo ciut bardziej doświadczony - moim zachwytom nie było do końca.
Trwają one z resztą do dziś. Jest to dla mnie obraz szalenie inspirujący i oryginalny - a do tego stworzony przez ludzi ogromnego talentu. Ta poetycka opowieść ma bowiem wielu bohaterów, zarówno tych na ekranie, jak i poza nim. Trudno nie wspominać tego filmu z zamkniętymi oczami bez pełzającej w myślach muzyki autorstwa Thomasa Newmana, a już zwłaszcza bez utworu “Dead Already” towarzyszącego jego pierwszym scenom. Kompozycja ta swoimi wieloma wariacjami faluje po całej oryginalnej ścieżce dźwiękowej opierającej się na naprawdę oszczędnych aranżacjach - Newman napisał swoje utwory głównie z myślą o małym, 10 osobowym zespole muzyków. I tak prócz wybijających się na pierwszym planie wszelakich instrumentów o egzotycznym zabarwieniu, usłyszymy i flety, przeróżnego rodzaju gitary, mandolinę, perkusję czy fortepian (na którym zagrał sam autor muzyki). Już od pierwszych dźwięków czujemy, że mamy do czynienia z czymś całkowicie unikatowym.
Ścieżka dźwiękowa do filmu "American Beauty" po raz pierwszy na płycie winylowej ukazała się w roku 2019 - czyli 20 lat po jego premierze. Za wydawnictwo odpowiada pochodząca z Ohio wytwórnia Real Gone Music, lubująca się w publikacjach płyt winylowych z muzyką filmową. Ich “American Beauty” ukazało się w limitowanym, kolorowym nakładzie 1500 sztuk na czarnej płycie zawierającej również odrobinę rozlanej czerwieni. Prócz tego wypuścili dodatkowo 500 sztuk dostępnych ekskluzywnie na stronie zaprzyjaźnionego sklepu internetetowego, tam mamy do czynienia w płytą w biało-czerwonych barwach.
Jednak wydanie, o którym chcę Wam dzisiaj napisać ciut więcej jest naprawdę unikatowe.
Udało mi się bowiem (dzięki uważnemu śledzeniu poczynań ekipy Real Gone Music w ich kanałach social media), upolować krążek "Test Pressowy", czyli próbne tłoczenie docelowego albumu mające na celu sprawdzenie jakości dźwięku. Takie wydania najczęściej posiadają jedynie białe labele z odręcznie zapisanymi danymi i przylatują jedynie w samej kopercie antystatycznej nie posiadającej żadnych dodatkowych oznaczeń. Zdarza im się brzmieć gorzej niż finalny produkt, są w końcu jak sama nazwa na to wskazuje płytami testowymi. Na szczęście ten konkretny egzemplarz brzmi nad wyraz dobrze, a na pewno lepiej niż mój drugi znajdujący się w WinyloKINO kolekcji wariant - jeden z finalnie dostępnych w ogólnej sprzedaży kolorowych albumów, który zamówiłem od razu jak tylko było to możliwe. “American Beauty” jest bowiem jedną z tych płyt, na które czekałem bardzo długo i namiętnie jeśli chodzi o wydawnictwo winylowe.

Tak jest z resztą z wieloma innymi fantastycznymi pracami autorstwa Thomasa Newmana - na moim ukochanym nośniku wciąż próżno szukać jego muzyki do takich filmów jak “Zielona Mila”, “Droga do zatracenia” czy “Droga do szczęścia”. Wierzę jednak, że dzięki temu iż winyl staję się na nowo coraz to popularniejszym nośnikiem i tamte rewelacyjne kompozycje w końcu na niego zawitają.
Jeśli jakimś cudem nie widzieliście jeszcze "American Beauty", to koniecznie zmieńcie taki stan rzeczy. To film genialny, wybitnie zagrany przez fantastyczną obsadę z rewelacyjnym Kevinem Spacey na czele. Dość powiedzieć, że otrzymał on 5 Oscarów - za zdjęcia, scenariusz oryginalny, pierwszoplanową rolę męską, reżyserię i najlepszy film. Nominowany wtedy Thomas Newman zmuszony był uznać wyższość Johna Corigliano, kompozytora muzyki do "Purpurowych skrzypiec".
Do dziś Newman nominowany do Oscara był 15 razy, nigdy statuetki nie zdobywając. I działo się tak wielokrotnie niesłusznie - wliczając w to i tamten rok.
Mam nadzieję, że już niebawem i to się zmieni. W końcu sam Roger Deakins (wybitny reżyser zdjęć) nagrodę Akademii otrzymał dopiero za 14-tym razem, a fakt ten poprzedziła fala tekstów ponaglających w tej kwestii członków tego prestiżowego gremium. Może internet i miłośnicy kina zrobią podobnie w przypadku 65-letniego kompozytora?
Gdyby to zależało tylko ode mnie, to tych Oscarów miałby na półce już kilka.